Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ona mogła śledzić dalszą ich drogę. Czyniąc to, spojrzała uważnie w twarz starszej, jakby chciała wyczytać jej myśli i uczucia. Twarz ta była otyła, rumiana, zadowolona. Była to zapewne przeciętna obywatelka, mająca przeciętną dozę dobroci i złości, słodyczy i gniewu, uczciwości i fałszu, której myśl nigdy nie wybiegła po za powszednie koło i trzymała się wiernie ubitych szlaków.
Odcienia te jednak przenosiły zupełnie zdolność obserwacyjną biednej dziewczyny. Widziała ona to, co widzieć chciała, nie szła po za wyraz obecnej chwili, a ponieważ wyraz ten był uśmiechnięty, wyobraziła sobie łatwo, że właścicielka charcika jest aniołem dobroci.
Obie panie rozmawiały z sobą, a Dear biegł przy nich wesoło, nie strojąc teraz żadnych kaprysów.
— Ciociu — odezwała się młodsza.
Słowa te uderzyły przyjemnie biedną szwaczkę; tłómaczyły od razu stopień pokrewieństwa i odpowiadały jej chęci zbadania stosunków domowych.
— Trzeba się spieszyć na obiad — mówiła dalej młodsza — wuj niecierpliwić się będzie.
Spojrzały obie na zegarki i weszły spiesznie do pięknego domu. Nie można było mieć wątpliwości, że tu mieszkały, bo stróż zdjął czapkę z uszanowaniem, jakie podworzowy