Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lonego trawnika lub szpaleru, gdzieby ją nikt nie zobaczył i gdzie ona nie widziałaby nikogo. Ale gdzież to w Warszawie i do tego w niedzielę znaleść takie miejsce.
Czasem znów przychodziły jej chętki jakieś dziwaczne i bezsensowne, byłaby chciała jak ptaszek rozpuścić skrzydła i lecieć gdzieś, gdzieś daleko; lub jak ta chmurka płynąć po błękicie. Zaczynało ją nużyć to jednostajne, mordujące życie, jakie wiodła od lat kilku. Uśmiech zrazu, gość nieustanny na jej ustach, teraz ukazywał się na nich rzadziej, było jej coraz smutniej, coraz nudniej. Nie zapytywała samej siebie dlaczego to? bo nie była przyzwyczajoną do zdawania sobie ścisłej sprawy z uczuć, tylko czasem stawały jej w myśli długie szeregi dni jednostajnych, które miały być jej udziałem, a wówczas byłaby chciała umrzeć odrazu, gdyby śmierć nie przejmowała ją strachem a nadewszystko, gdyby była pewną, że nie umrze gdzieś w szpitalu.
Myśli podobne nasunął jej wypadek. Zaziębiła się kiedyś, dostała silnej gorączki, bólu głowy i pierwszy raz w życiu nie mogła pójść do roboty. Ludzie, u których mieszkała, mieli tylko parę pokoików a dzieci kilkoro, lękali się jakiej zaraźliwej choroby. Wówczas to obił się o jej uszy wyraz szpital i przejął ją dreszczem trwogi. Szczęściem skończyło się na febrze. Ale od tego czasu nie miała już chwili spokoju, dręczącą zmorą była dla niej myśl o szpitalu