Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Czekałem aż będziemy sami i wówczas zbliżyłem się do niego.
— Cezary — rzekłem przez zaciśnięte zęby.
Zapewne dorozumiał się o czem mówić chciałem, bo położył rękę na mojem ramieniu miękko, przyjaźnie.
— Chcesz czego odemnie? — zapytał.
Ale łagodny głos jego nie rozbroił mnie wcale.
— Cezary — odparłem — uchylając się z pod jego dotknięcia, możesz tam powrócić, bo ja... ja... ja nie zobaczę jej nigdy więcej.
I znów przez chwilę patrzył na mnie poważnie, wzrok ten biegł do głębi mego serca i była w nim jakaś dumna litość, której ja znieść nie mogłem.
— Czy sądzisz, — wyrzekł zwolna — że gdybym tego chciał, czekałbym na pozwolenie twoje lub kogobądź w świecie?
Miał słuszność, takim był zawsze, samowolny, nieprzeparty. Nie poprzestałem jednak na tej odpowiedzi i zawołałem:
— Ale tam czekają na ciebie, tam cię wzywają, tam cię pragną!
Przez chwilę stał z brwią ściągniętą, z czołem spuszczonem ku ziemi, jak gdyby rozmyślał lub badał sam siebie.
— I cóż ztąd, — wyrzekł znowu — jam temu nie winien, jam tego nie chciał.