Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

znów na jesieni zbiedzona, głodna, zziębnięta rozmyślała nad trudnym problematem zdobycia jakiego cieplejszego łachmana, nad noclegami stanowiącymi równie trudny, a codzienny problemat, można było sądzić, iż stara twarz troskami zorana osiadła na dziecięcym tułowiu. A kiedy rozmarzona, upojona woniami i muzyką wychodziła z kościoła — wszechwładna czarodziejka — młodość promieniała jej z oczu, biła z oblicza i wyglądała ona wówczas na rozkwitającą dziewczynę.
Tak dnia jednego w piękną majową niedzielę wychodziła z katedralnego kościoła.
Jakkolwiek była to niedziela, Maryś bynajmniej nie troszczyła się o swoją tualetę. Była to jedyna korzyść nędzy. Wiedziała wprawdzie, że w dzień ten inni ludzie zwykli kłaść lepsze suknie, gotować lepszy obiad, że czesali się, myli i do porządku przyprowadzali mieszkanie.
Ale z temi innemi ona nie miała wspólności żadnej; te wszystkie zbytki tyczyły się tych, którzy mieli suknie na zmianę i mieszkanie i obiad. Ona zaś sypiała gdzie mogła, na progu, w kącie, pod szopą; jadła co się dało; łachmany, jakie na sobie nosiła, stanowiły całą jej własność i ochraniały ją od zimna, słoty i skwaru, dopóki same z niej nie spadły. W zimie zwykle jaka miłosierna dusza opatrzyła ją trzewikami, te najczęściej były dla niej zbyt