Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miała w kieszeni. A że był dobrym chłopakiem, poczęstował ją niemi; pamiętała to doskonale, bo nigdy w życiu nic tak smacznego nie jadła.
Trzeba przyznać, że był to jeden z powodów, dla których do kościoła chodzić lubiła, ale nie powód jedyny. W kościele podobało jej się wszystko; patrzyła w niemym zachwycie na wysokie sklepienia, na wspaniałe złocone ołtarze, na posągi, obrazy, które może nie zadowalniały w zupełności krytycznego zmysłu znawców, dla niej przecież przedstawiały to wszystko co najpiękniejszego widziała na świecie. Półcień panujący w świątyni, blask dnia łamiący się w kolorowych oknach, zmięszany z żółto-czerwonawem światłem gromnic, wszystko to wprawiało ją w zachwyt; głos organów, dźwięk poważnej muzyki budziły w niej marzenia jakieś niepojęte, a kiedy do tych czynników domięszały się wonie kadzidła, kiedy w wielkie uroczystości kościół wrzał dźwiękiem, światłem i wonią, wpadała w jakieś upojenie, oczy jej mgliły się rozkoszą lub zapalały się iskrami, na twarz występowały płomienie i wówczas zapominała po co tu przyszła, zapominała o kieszeniach, które tak łatwo splądrować było wśród ścisku, zapominała o głodzie, chłodzie, biedzie i troskach bytu które ciążyły na niej przedwcześnie, zapominała o świecie całym. W sercu jej było gorąco, w głowie jasno. Wychodziła z kościoła jedna z ostatnich, powoli, niby sama, a jednak gdyby wów-