Przejdź do zawartości

Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

głowy, by nosiła ona jeszcze jakie inne imie, lub że ona sama mogła zwać się inaczej niż czarną Marysią.
Chociaż wychowana na bruku wielkiego miasta, Maryś miała pewne podobieństwo do dzikich, a to szczególniej w wyobrażeniach i pojęciach moralnych. I tak w jej przekonaniu dobrem było ukraść jaki smaczny kąsek w tak zręczny sposób, by się tego nikt nie domyślił, a złem — nie dość prędko uciec przed pijaną matką, by nie być przez nią obitą. Innego rodzaju złego lub dobrego nie pojmowała.
Widziała wprawdzie nieraz, że ludzie żegnali się lub modlili, szczególniej w czasie burzy, kiedy błyskawica rozdarła obłoki lub huk grzmotu wstrząsał potłuczonemi zwykle szybami okna w suterenie, a że miała ten spryt dziecięcy, zasadzający się głównie na naśladownictwie, żegnała się i ona także i wołała «Jezus, Maryja!» ale czyniła to bez żadnej myśli, tylko dla tego, że widziała tak innych czyniących.
W kościołach bywała także, była to nawet jej ulubiona rozrywka. Nikt nie wytłómaczył jej nigdy znaczenia kościoła, ale widziała, że ludzie się tam tłoczą w niedzielę, że każdemu wejść wolno, a że była ciekawą jak nieodrodna córka Ewy, szła za innemi. Widziała też raz jak Józiek, towarzysz jej rozmaitych bied i rozrywek, wyciągnął wśród ścisku jakiejś pani chustkę od nosa i pudełko z cukierkami, które