Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lub chociaż spojrzeniem, ale on miał wzrok wlepiony w drzwi sali, do której weszli sędziowie.
Minuty wlokły się długie, powolne, wreszcie woźny donośnym głosem zapowiedział powrót sądu, wszyscy powstali i wśród wielkiej sali, drgającej oczekiwaniem, przeleciał anioł ciszy.
Wreszcie zabrał głos prezydujący i odczytał sentencyę wyroku. Była ona krótką bardzo, twarz adwokata zabłysnęła tryumfem i jednogłośny okrzyk wyrwał się ze wszystkich piersi.
— Niewinny!
Wymowa jego odniosła zwycięztwo, zakład był wygrany, obronił pierwszą sprawę, w jakiej przemawiał. Koledzy cisnęli się do niego, winszując, ale teraz on zwrócił się ku publiczności i szukał tych siwych oczów, które może były mu podnietą i bodźcem. Siwe oczy należały do bogatej dziedziczki; adwokat bez spraw był nader dumny, ażeby prosić o jej rękę; musiał wprzód dobić się sławy przynajmniej. Siwe oczy błyszczały jak dwie gwiazdy zwilżone i przyzywały go do siebie, biegł ku nim, słuchając pochlebnego szmeru, który otaczał go zewsząd.
A podsądny? O nim zapomniał zupełnie. Uwolnił go, czyż to nie dość, cóż go teraz obchodził ten pospolity zbrodniarz? Przemawiał świetnie w jego obronie, przekonał wszy-