Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mię sali sądowej, sprawa przybierała niespodziewany obrót.
Szmer pochlebny przyjął obronę, a gdy wypowiedziawszy ją, adwokat usiadł na swojem miejscu, wszystkie oczy bez wyjątku zwróciły się na niego. Ale w tej chwili on na to nie zważał, nerwy jego były podraźnione, porwany własną wymową, jak gracz, co rzucił wielką stawkę na kartę, oczekiwał z wewnętrznym dreszczem tego co wypadnie. Twarz jego inteligentna, wzrok pełen nieujętych wibracyj odbijał od apatycznej postawy i ponurej fizyognomii podsądnego, który w nieruchomej postawie zdawał się nie rozumieć w tej chwili, że chodziło o niego, gdy tymczasem adwokat z trudnością mógł ukrywać swoje wrażenia.
Sąd oddalił się na naradę, a w sali, w której zrazu panowała cisza oczekiwania, zaczęły krzyżować się szepty cichej rozmowy a wreszcie coraz głośniej zamieniane słowa.
Piękna dziewczyna o siwych oczach milczała, teraz i ona także miała wzrok wlepiony w obrońcę, którego delikatny profil rysował się wyraźnie na białawym tle ściany. Z mowy jego, wypowiedzianej w urzędowym języku, nie zrozumiała ani jednego wyrazu, a przecież czuła się przekonaną, przekonaną samym dźwiękiem jego głosu, samą siłą spojrzenia.
To, co on mówił, musiało być prawdą. Byłaby pragnęła wypowiedzieć mu to słowem