Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

blaskiem, i znowu otwierał je zaciekawiony. Wszystko tu dla niego było dziwowiskiem niepojętem, wszystko było tak różne od rzeczy, do których nawykł; iż przejmowało go nieujętem uczuciem, w którem strach mięszał się z zachwytem. Było tu mnóstwo przedmiotów, o jakich nie miał wyobrażenia. Trójkątny kodeks praw Piotra Wielkiego, nad którymi był orzeł złocisty dwugłowy, pulpit zielony aksamitny, na którym rozkładano księgę ewangelii w razie przysięgi, nawet wielki bronzowy kałamarz przed sekretarzem sądu, wszystko to były rzeczy, których nigdy oczy jego nie widziały, których użytku i znaczenia zrozumieć było mu nie podobna. Krzyż tylko nie był dla niego nowością i ujrzawszy go, przeżegnał się znowu.
Obecni myśleli, że się modli po cichu w tej ważnej chwili, a zresztą nie wiele zwracali na niego uwagi. Był to podsądny, jak każdy inny, zwyczajny złodziej podszyty zabójcą, rodzaj, z którym w ostatnich czasach spotykali się niezmiernie często. A zresztą, co ich tam obchodziły jego uczucia i myśli! Sędziowie siedzieli na swoich krzesłach, słuchając kwiecistej mowy prokuratora. Prezydujący pamiętał o partyi wista, czekającej go u jednego z kolegów, jeden z sędziów miał chorą żonę, do której się spieszył, drugi znów wieczór, na którym być miała pewna ładna i posażna panienka, obchodząca go szczególniej i na ten