Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pamięć przeszłości stała mi się upokorzeniem. Wszystko razem sprawiało, żem lękał się zarówno jak pragnął chwili spotkania z nią, i z cierpliwością, nie mającą żadnej zasługi, znosiłem przepisy lekarza, który nie pozwalał mi ruszać się z łóżka i kazał strzedz się każdej zmiany, każdego wzruszenia. Zosi nie widywałem, ona także była chorą i nie wychodziła ze swego pokoju.
Od owego pierwszego dnia powrotu do przytomności, imię Augusty nie zostało wymówione pomiędzy mną a żoną, oboje czuliśmy instynktownie, że nam to imię jest przykre. Nieraz tylko zastanawiałem się, jakie być mogły stosunki pomiędzy dwiema kobietami, postawionemi zbiegiem okoliczności w tak fałszywych i trudnych warunkach, gdy raz niespodziewane odkrycie wytłumaczyło mi wiele sprzeczności, wiele niepojętych zmian w Melanii.
Usnąłem raz w południe jak zwykle pod okiem żony, której wzrok prawie nieustannie spoczywał na mnie zamglony serdecznym wyrazem, gdy lekkie skrzypnięcie drzwi w przyległym pokoju obudziło mnie, i razem usłyszałem dźwięk dwóch głosów: Melanii i Augusty.
— Cóż Zosia? pytała żona.
— Usnęła trochę, a ja przyszłam dowiedzieć się o panią, odparł stłumiony lecz dźwięczny, srebrny, wyraźny głos Augusty.
Wszystkie tętna zapulsowały we mnie gwałtownie, ona była tak blizko mnie, oddzielona tylko aksamitną oponą, żem rozróżniał szelest jej sukni; przez minutę nie byłem w stanie słyszeć nic innego,