Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

je cierpieniem, dziś były mi szczęściem nieledwie miały dla mnie powab nieznany. Spokój, niepojęty dawniej, padł mi na zmysły i na ducha, może był to tylko skutek fizycznego usłabienia, reakcya zwykła po gwałtownych burzach, które przechodziłem, niemniej jednak używałem go i oddychałem pełną piersią, czując po raz pierwszy rozkosz życia.
Gorączkowa, namiętna miłość do Augusty, zamieniła się w jakieś nieokreślone uczucie, które oddalałem instynktownie. Może, z wracającem zdrowiem i siłą, byłbym powrócił do dawnych szałów, ale teraz w myśli mojej obok niej jawiła się postać Melanii, która, jakby za dotknięciem różczki czarno-księzkiej, przemieniona, otaczała mnie staraniem, miłością niewypowiedzianą? Czyż lat tyle byłem niewdzięcznym dla niej? Czym jej nie znał? Czy się tak zmieniła? Widziałem w tem cud jakiś niepojęty, ale którego nie siliłem się odgadywać; osłabienie ciała podziałało na umysł, każde utrudzenie moralne, skupienie myśli, wytężenie uczucia, było mi niepodobnem. Czułem tylko, że mi dobrze, i błogo, używałem obecnej chwili.
Te dnie rekonwalescencyi pozostały mi w pamięci, spokojne i łagodne jak zachód dnia letniego; codzień budziłem się z nową rzeźwością, zasypiałem uspokojony, jak człowiek, który zbył się udręczającego ciężaru. Melania była mi nieodstępną, i ja też nie mogłem, prawie chwili jednej, obejść się bez niej; nie mogąc stracić od razu natury zepsutego dziecka, tyranizowałem ją nieledwie, nie pozwalając, oddalić się na chwilkę. Przywykłem do jej troskliwości, do lekkich ruchów; nikt nie umiał mi tak ułożyć po-