Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie dokończyła, ale ja odgadłem słowo, które jej zamarło na ustach. Tyfus panował we wsi straszliwie.
Oboje z żoną, przerażeni, poszliśmy za nią do dziecka w milczeniu, zjednoczeni choć na chwilę jednakim niepokojem.
Zosia była rozpaloną, oddech miała ciężki, w śnie gorączkowym, rzucała się po łóżeczku, wymawiając szybko i niezrozumiale jakieś wyrazy, pomiędzy któremi imię Augusty porwacało co chwila; wyrażenia dzienne mięszały się do snów jej, łkania, z któremi zasnęła, odzywały się od czasu do czasu w jej piersi. Wejście nasze, zapalone światło, zbudziło ją, ale wzrok jej mętny, słowa bezładne, powiększyły tylko trwogę naszą. Dziecię niezdawało się nas poznawać, uczepiło się tylko szyi Augusty tak, że oderwać jej było niepodobna, i zasnęła znowu z główką opartą na jej piersiach.
Melania zupełnie upadła na duchu, i zalewając się łzami padła na krzesło przy łóżku, nie zdolna dać jej jakąbądź pomoc.
Augusta starała się rozpleść ręce dziewczynki zarzucone na jej szyję, ale to było niepodobna. Zosia tuliła się do niej konwulsyjnie, miotana trwogą instynktowną, zwykłą w gwałtownych, zapalnych chorobach. Łzy toczyły się zwolna po licach Augusty, zmęczenie, boleść, widne były w jej rysach, w jej oczach, ale cierpienie przytomności jej nie odbierało.
— Poszlij pan po doktora, rzekła do mnie półgłosem, a tymczasem każ mi pan podać lodu i przygotować synopisma, lękam się tej gorączki.