Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dżając z tego domu nie zachowasz na twarzy tego martwego spokoju.
— Jakiem prawem, zapytała dumnie, zrzucić chcesz pan na mnie odpowiedzialność za twoje własne czyny i szaleństwa?
— Prawem serca, któreś doprowadziła do rozpaczy, odrzekłem, nie zważając już na nic, dowiedz się, że z rozpaczą i szaleństwem igrać nie można bezkarnie.
I nie czekając odpowiedzi wyszedłem szybko. Szedłem sam nie wiedząc dokąd, aż trafiłem przed domem na tę samą ławkę, gdzie dziś rano jeszcze rozmawialiśmy z sobą. Siadem na niej, oparłem głowę na ręku i nie czułem nic prócz piekielnego bólu. Stało się, musiałem ją utracić. Zrazu nie mogłem uchwycić wątku myśli, duch mój szalał i majaczył. Czułem tylko niepodobieństwo dalszego życia, niepodobieństwo obudzenia się jutro i patrzenia na jej odjazd. I myśl samobójstwa, to nieodstępne widmo pokusy mego marnego życia, opanowało mnie samowładnie, a ja poddałem mu się bez walki.
I wówczas padł mi dziwny spokój na myśli i serce, postanowiwszy skończyć raz bez zwłoki to pasmo zawodów i cierpień, które dla mnie zwało się życiem, począłem z zimną krwią rozważać obecną chwilę i przeszłość moją całą.
Przypomniałem sobie tę szaloną gonitwę za szczęściem, które zawsze zmieniając kształt i barwy wymykało się zmordowanej dłoni, później tę apatyę ducha, to życie bez celu, jakie wiodłem przed poznaniem Augusty; jak szukałem napróżno lekarstwa