Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Prośmy ją oboje Zosiu — wyrzekłem, podnosząc ją w górę i tuląc namiętnie do serca, prośmy ją by chciała zostać.
— Ty nic nie wiesz — szepnęło dziecię, nachylając się do mego ucha — ty nie wiesz, mama nie lubi Augusty. Mama łaje mnie za to, że ja ją kocham; Paulina zawsze Auguście dokucza i mamie różne rzeczy na nią mówi. Powiedz mamie, by odprawiła tę brzydką Paulinę.
— Czyż być może pani — zawołałem rozpłomieniony — czy kto w domu moim poważył ci się ubliżyć?
Augusta wzruszyła ramionami.
— Tak jest, ubliżono mi, pan wiesz o tem jak najlepiej — wyrzekła cicho lecz dobitnie.
Spuściłem głowę z rozpaczą.
— I gdzież pojedziesz pani? — szepnąłem machinalnie prawie.
— Gdzie — powtórzyła — w świat szeroki, przywykłam być wszędzie jak ptak na gałęzi, gotowa każdej chwili do odlotu; ale widać nie mam ptasiej natury — dodała smutnie — bo chwila ta jest mi zawsze bolesną, przywiązuję się nawet do miejsc, gdzie cierpiałam; żal mi myśli moich rozpierzchłych, które już nie powrócą do mnie odbite od martwych przedmiotów, żal mi tej cząstki życia, która staje się już wyłączną własnością przeszłości, a nadewszystko żal mi tej ufności i miłości dziecka, której nie odnajdę już nigdy może, tej inteligencyi, która rozwijała się tak jasna a tak serdeczna. Powinieneś pan zastąpić miejsce moje przy Zosi — dodała zwracając się do mnie z błagalnym prawie wyrazem. — Nie idź