Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale zrazu nic nie zdawało się zapowiadać, by ziściła groźbę swoją, jam nie pojmował by ją ziścić mogła. Nad wieczorem, niemogąc miejsca znaleźć sobie, rzuciłem się na sofę, stojącą w rogu salonu. Okna na ogród były pootwierane, przed domem, żona moja rozmawiała żywo ze swoją panną służącą Pauliną. Nie lubiłem tej dziewczyny; ciekawa i natrętna, nieraz nudziła mnie i niecierpliwiła, ale była to faworyta Melanii. Zrazu nie przyszło mi do myśli uważać na tę rozmowę, gdy wymówione imie Augusty uderzyło mnie nagle. Służąca opowiadała coś, ale wątku opowiadania pochwycić nie mogłem, domyślałem go się zaledwie. Po chwili Melania weszła do salonu i nie widząc mnie, bo zmrok zapadał i zakrywały mnie wysokie fotele, poczęła szybkim i nierównym krokiem przechadzać się po pokoju jakby oczekując kogoś. Drzwi skrzypnęły lekko i na progu ukazała się Augusta.
— Wezwałaś mnie pani? — spytała.
— Tak jest — odparła sucho żona moja.
Ale nie dodała nic więcej, jakby namyślając się nad tem co powiedzieć chciała i nie znajdując słów właściwych, lub pomieszana wejrzeniem i obejściem Augusty.
— Właśnie i ja — wyrzekła ta ostatnia po chwili oczekiwania — chciałam panią prosić o chwilkę rozmowy.
— Pani, pani — powtórzyła Melania z niezwykłem sobie szyderstwem — dziwię się czemuś w tym względzie nie udała się do męża mego.