Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zatruwam tego co mi Bóg daje daremnem pragnieniem tego co nie jest. Być może, iż inni, więcej zasobów szczęścia mają odemnie, być może, iż tego cenić nie umieją, mnie wystarcza to co posiadam i jeszcze Bogu dziękuję za dar życia.
Mówiła prawdę, nie mogłem omylić się na wyrazie jej twarzy, na dźwięku głosu, a jednak przed chwilą rozumiała słowa moje, pierś jej wezbrała westchnieniem, oko zabłysło łzami. To nie była zimna, bezduszna istota, ona mogła kochać, ona kochała już może.
Słuchałem jej upojony dźwiękiem tego głosu, zaufaniem, z jakiem odzywała się do mnie po raz pierwszy i jakaś niewyraźna nadzieja zaświtała mi w sercu zbolałem.
— Czy dziękowałabyś pani za dar życia — zapytałem zaledwie dosłyszalnym głosem, gdybyś kochała sama nie będąc kochaną?
Kobieta uśmiechnęła się dumnie.
— Gdybym kochała — wyrzekła z jakimś namiętnym odcieniem w głosie — kochałabym godną siebie istotę i musiałabym ją szanować.
— Więc cóż mam uczynić, powiedz, rozkaż, by być godnym ciebie?
— Milczeć i zapomnieć — odparła bez namysłu — stłumić tę fantazyę próżnego serca; ja ztąd jutro wyjeżdżam, czas zwieje mój obraz z myśli pana lub zastąpi go innym obrazem.
Te słowa spadły na mnie jak grom niespodzianie, z początku nie mogłem nawet dokładnie pojąć ich znaczenia.