Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niespodziane nieszczęście spadło na nią dnia tego, ale z nizkąd wieść żadna nie doszła do nas. Chciałem zbliżyć się do niej, rozszalały jej bólem, którego widoku znieść nie mogłem dłużej: chciałem podać jej bratnią dłoń zbolałą, klęknąć przy niej i wyciągnąć ramiona po ten ciężar smutku, który wydałby mi się lekkim i rozkosznym; ale było coś hardego w jej bólu, co szanować się kazało nawet w chwili gdy ból ten zwyciężał jej wolę. Były w niej jakaś walka i niepoddanie się ducha, widne nawet w owej chwili upadku, które odtrącały spółczucie i nie dozwalały zbliżyć się zdawkowej ludzkiej pociesze.
Jakiem prawem, ja wątły i słaby, wspomódz mogłem tę wytrwałą istotę, która zwiodła nawet moje oko przez tyle miesięcy udaną pogodą.
I teraz chwila ta bezsilności długą nie była; wkrótce łkania jej stały się słabsze, powstała, wyprostowała drobną kibić jakimś hardym ruchem, odrzuciła z czoła pukle włosów przesuwając po nim ręką, jakby myśl natrętną odsunąć chciała, ułożyła białe ramiona na piersi wzdętej, falującej jeszcze łzami, jakby siłą uspokoić ją chciała, i tak stała chwilę, pasując się sama z sobą, blada pod różową zorzą zachodzącego słońca. Powoli wzrok jej łzawy zatonął w błękitnej, kryształowej przestrzeni nieba, po którem płynęły chmury purpurowe, i oko jej rozjaśniło się znów pogodą zwykłą, pół uśmiech roztworzył jej usta zaciśnięte. Szybkim krokiem zbiegła do strumienia, uklękła nad jego brzegiem i pochylona obmyła twarz i nabrzękłe od łez powieki; potem po-