Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dnia jednego na tej samej ławce w ogrodzie, gdziem upadł przygnębiony życiem w dzień jego przyjazdu, gdzie pierwszy uścisk współczucia złączył mnie z Melanią, zeszedłem się z Adryanem. Od dni kilku Zosia miała się tak dobrze, iż dalsze starania jego były zbyteczne, od dni kilku i myśl jego uwolniona od niepokojów chwili, które podzielał z nami, widocznie zwracała się w przyszłość, widocznie szukał zbliżenia ze mną; rozumiałem to i rozumiałem razem, że stanowcza chwila się zbliża, że przesilenie losów naszych nastąpić musi, a brakło mi odwagi i unikałem go, jak gdybym mógł przemienić to co istniało, jakby przyszłość moja nie była rozstrzygniętą z góry, jakby zostawała mi nadzieja jaka. Jednakże w końcu zeszedłem się sam na nam z Adryanem, on chciał tego, a jego spokojna i wytrwała wola musiała w drobnej rzeczy nawet odnieść zwycięstwo nad moim wahającym duchem; próżno chciałem zmyślić słabość, zajęcie, cośkolwiek coby mnie uwolniło od tej stanowczej rozmowy, tembardziej, żem lękał się czy Adryan nie wie wszystkiego, ale on wyciągnął do mnie rękę prosząco prawie.
— Zostań Zygmuncie, rzekł zwolna swym dźwięcznym głosem, muszę dziś z tobą pomówić otwarcie, potrzebuję ciebie.
Cóż odpowiedzieć mu mogłem, usiadłem obok niego z rezygnacyą człowieka, który wie, że każde słowo dalej wymówione będzie wypruwać mu żyły z serca, a on jednak musi zachować twarz spokojną pod karą hańby; usiadłem przy nim posępny, zbierając siły.