Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ustach, a wzrok spoczywał na niej tak pełen zachwytu, czci i blasku, żem zrozumiał dopiero teraz, czem mogłem być dla niej ja w porównaniu z Adryanem. Czem moje rozpieszczone, zdenerwowane uczucie przy tej potędze wzruszenia silnego ducha. Zrozumiałem to i spuściłem głowę, jam jej wart nie był, ona nie mogła nawet przelotnej myśli zatrzymać na mnie.
Przejęty upokarzającem uczuciem niższości, dotknięty zapomnieniem tych ludzi, na świecie całym widzących tylko siebie w tej chwili, wysunąłem się niespostrzeżony z pokoju, oddalając się od tej sceny powitania.
Samotny, w głębi ogrodu, rzuciłem się na ławkę, spoglądając osłupiałym prawie wzrokiem do koła na drzewa, przyobleczone już złotą barwą jesieni. Świat w około mnie przejęty był smętną ciszą konającego lata. Ciepłe ale bezwonne, bezwietrzne powietrze, nasycone perłowemi mgłami, ćmiło słońce; to słońce jesienne było blade bez promieni, tak jak i moje serce. Pochyliłem zniechęcony głowę na piersi i uczułem się smutny, złamany. W duchu moim była cisza, spokój i zniszczenie, jak po przetrwanej burzy. Z życia nie pozostało mi nic, nawet rozpaczy, nawet pragnienia, ale serce topniało mi w piersi cichym, łzawym, niewieścim smutkiem.
W tej chwili dwoje ramion opasało szyję moją zwolna, ostrożnie, a jednak namiętnie, gorące usta dotknęły mego zimnego czoła. Melania pochylona nademną, przyciskała głowę moją zmęczoną do