Strona:Walery Przyborowski - Bitwa pod Raszynem.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i patrzała na moją swawolę z innemi dziećmi. Gdy go zobaczyła, zerwała się na równe nogi, blada jak chusta, straszna.
— A cóż Czandala — syknął Romno — ja tu teraz król!
Matka nic na to nie odrzekła, tylko dobyła sztyletu, który zawsze nosiła za pasem i rzuciła się na Romna z głośnym krzykiem. Widziałem jak migło się przy niepewnym brzasku dnia brzeszczoto sztyletu... Byłem pewny, że Romno zginął! Ale on odskoczył w bok i w jednem mgnieniu oka, olbrzymim młotem kowalskim, który trzymał w ręku, uderzył matkę w głowę. Jękła i padła ze strzaskaną czaszką na ziemię...
Wszystko to widziałem na własne oczy. Miałem już wówczas pięć do sześciu lat wieku i byłem chłopcem pełnym męskiej energii. Zobaczywszy upadającą matkę, krzyknąłem okropnie, w oczach mi się zaćmiło i nie wiele myśląc, miotany żalem i rozpaczą, wyrwałem z rąk trupich matki sztylet, rzuciłem się jak szalony na Romna. Ale cóż ja dziecko mogłem zrobić takiemu mężczyźnie? Uśmiechnął się pogardliwie, kopnął mię nogą tak silnie, że padłem o kilka kroków jak długi i wskazując na mnie, rzekł:
— Osmagać to szczenię, a dobrze!
Zbito mię niemiłosiernie — sama Mokryna mię biła. Odtąd w obozie byłem ostatnim, ja, który dotąd byłem pierwszym. Używano mię do naj-