Strona:Walery Przyborowski - Bitwa pod Raszynem.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Romno. — Możnaby wprawdzie w ten sposób zrobić, żeby wysłać kogo do Robakowa i ścieżynką, którą dobrze zapamiętałem, sprowadzić go tu do obozu, niechby sam z królem się załatwił. Ale co za pewność, że Robakow będąc panem obozu nie weźmie się zarazem do nas wszystkich? Nie! lepiej jest układać się z nim, stawiać warunki i mówić: wydamy ci naszego króla, ale nas nie tykaj!
— Tak! tak! — potwierdzali wszyscy — to daleko lepiej!
— A więc! — zawołał Romno powstając — waleczni mężowie za mną do namiotu króla!
— Naprzod! naprzód! — zachęcała Mokryna.
W tejże chwili mój ojciec stanął przed nimi jak gdyby z ziemi wyrósł. Oczy świeciły mu się ponurym blaskiem, twarz miał śmiertelnie bladą, czoło groźnie zmarszczone, a wargi drżały mu od straszliwego gniewu. Jedną rękę trzymał na rękojeści sztyletu, który mu tkwił za złocistym pasem, a drugą wyciągnął w kierunku osłupiałego Romna. Wszyscy skamienieli i stali nieruchomi z oczami wlepionemi w mego ojca a swego króla. Wtedy ojciec powiódłszy swym strasznym wzrokiem po całem zgromadzeniu, zawołał groźnie wskazując palcem na Romna i Mokrynę:
— Związać ich!
— Wszyscy mężczyźni, a było ich tam dziewiętnastu, na rozkaz ojca rzucili się natychmiast