Strona:Waleria Marrené - Życie za życie.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie mam w nim nic do zmienienia. Co mówię jutro!.. Już blade promienie świtu rozjaśniają niebo, słońce wschodzi po za łańcuchem gór sinych, zamykających widokrąg smutnej Kampanii rzymskiej. Świat powoli budzi się do życia; ptaki śpiewają poranną nutę; jaskółki fruwają około gniazd swoich; marmury fountan rumienią się blaskiem jutrzenki; wielka biała najada, nachylona nad konchą wody, zdaje się wyciągać w mgle porannej piękne członki, niby zbudzona ze snu promieniem słońca. Patrzę na to z okna izdebki mojej i nie mogę nawet odnaleźć w sobie tego uczucia, które kiedyś radowało mi serce pięknością natury, źródło wrażeń zamarło we mnie, pamiętam tylko że piękno istnieje, ale uczuć go już nie potrafię.
Ogarnęła mnie straszna obojętność. I cóż mi znaczy przyszłość, co walka ślepego losu, który za chwilę ma stanowić o życiu mojem? Nienawiść, rozpacz nawet, którą powodowany wywołałem ten pojedynek, przeminęła już. Spełnię go jako dług przeszłości, jak ślub uczyniony bogom, w których wierzyć przestałem. Jeżeli w sercu mojem pozostało jeszcze jakie uczucie, to zazdrość dla tych co spoczywają spokojnie pod mogiłą z darni, to pragnienie cichego, nieprzespanego snu śmierci.
A jednak są przeczucia niemylne. Albino, bądź spokojna o mnie; ja wiem że to wschodzące słońce ujrzy śmierć jego i moje niepragnione zwycięztwo. Ja nie umrę, może dlatego że umrzeć pragnę, a jej wola trzyma mnie, na ziemi.
W każdym razie, na dni kilka czy na wieczność całą, żegnaj mi Albino. Ty jedna zrozumiałaś mnie zawsze, ty jedna nigdy zbolałemu sercu nie dorzucałaś goryczy; ostatnia myśl moja dla ciebie jest błogosławieństwem.