Strona:Waleria Marrené - Życie za życie.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Oddawna już uważałam spojrzenie Herakliusza trwożne, niespokojne, oddawna kropla po kropli wsączał w myśl moję jad nieufności. Bolało go szczęście moje, bo wiedział że było znikome, oparte na złudzeniu tylko. Uważałam że zniechęcią źle utajoną przyjmował Edwarda, ale nie chciałam tego widzieć, wmawiałam w siebie iż to dlatego, że wybór mój zrobionym był wbrew jego myśli. Zaślepiona, odsuwałam się coraz bardziej od niego, unikałam go nieledwie. On rozumiał to i znosił cierpliwie. Opieka jego rozciągała się nademną niewidzialna: czułam się przedmiotem jego niepokoju, jego troski i z dumą niewdzięczności odwracałam oczy. On smutny, niezrozumiany, nie zrażał się jednak. Nieraz spotykałam go w żywej z Du Barlette rozmowie, która cichła za mojem zbliżeniem się. Aż dzisiaj niespodzianie, przechodząc przez ogród, usłyszałam kilkakrotnie wymówione imię Edwarda, złączone z jakiemś kobiecem imieniem. Zbliżyłam się, tknięta dziwnem uczuciem, z postanowieniem dowiedzenia się raz tego, co wyraźnie skrywano przedemną.
— Co mówiliście o nim? zapytałam, stając niespodzianie pomiędzy niemi.
Du Barlette westchnęła, odwracając oczy; opiekun mój próbował uśmiechnąć się, ale uśmiech skonał mu na ustach, gdy spojrzał na mnie.
— Chcę wiedzieć wszystko, wyrzekłam, zdobywając się na stanowczość, wszystko co wiecie o nim.
— Idaljo, wyrzekł Herakliusz, biorąc rękę moję i ściskając ją ze współczuciem, — Idaljo, sama wybrałaś go, ukochałaś i zaręczyłaś z nim życie. Nie pytaj mnie o nic dzisiaj; odebrałaś mi prawo odpowiedzi.
W głosie jego i słowach czytałam wyraźnie nieszczęście moje.
On posadził mnie na ławce obok siebie, obie moje dłonie wziął w swoje i wyszeptał cicho: