Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/341

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zień biedne stworzonka, z oczami zaszłemi bielmem konania.
— Aha, oto skąd biorą się owe smaczne, świeże ptaszki pieczone, podawane na bułeczce ze słoninką na pełnem morzu, któremi mnie tylekroć raczono w klasach… uprzywilejowanych! — pomyślał Różycki i spojrzał ze smutkiem na taflę błękitu, widniejącą na końcu kurnika.
Spytał Chińczyków, skąd są, ale ci z uśmiechem machali nań ręką, aby szedł sobie dalej.
Wąziutkiem przejściem między klatkami a balustradą przedostał się na korytarz kuchenny i zajrzał do samego „sanctuarium“, gdzie od błyszczących miedzianych kotłów i rur, od stalowych płyt i mosiężnych kranów bił taki znój, że w porównaniu z nim upalne powiewy morza Chińskiego wydawały się chłodnym zefirem.
Jegomość z bródką, przystrzyżoną „à la Henri IV“, ubrany li tylko w biały fartuch i biały kołpak, zmierzył intruza surowym wzrokiem. Różycki niedowierzając swej francuszczyźnie, pokazał mu w milczeniu imbryk i podał parę centymów na otwartej dłoni.
— Non! — mruknął zimno dostojnik.
— Nnon! — powtórzył bardziej stanowczo, widząc, że intruz nie rusza się z miejsca.
Stojące poza nim w miedzianem piekle inne postacie, równie nago-białe, mrugnęły znacząco Różyckiemu i kiwnęły wesoło w stronę wyjścia. Nie rozumiał, co to znaczy, ale cofnął się. W pół-