Strona:Wacław Sieroszewski - Wrażenia z Ameryki.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kilkaset metrów wstęga bulwaru, oddzielająca jakby szmaragdową nicią lustro ogromnego jeziora Michigan od wysokiego łańcucha szarych skał, ludzką ręką wzniesionych, wewnątrz wygodnie zamieszkałych, sprawiają naprawdę niezrównany, prometejski prawie efekt. Jednocześnie na bryłach tych budynków powstają zupełnie nowe kombinacje światła, cieni i barw, załamujących się czy też odbitych od wielkich płaszczyzn regularnie pociętych smugami kamienia i zwierciadłami szyb
Nawet pojedyńcze drapacze nieba, wyklinione na skrzyżowaniu ulic — nawet ich kubistyczne wieżyce, strzelające jak starożytne świątynie Egiptu ponad nizinami miejskich dachów — przykuwają spojrzenie swem odrębnem, nacechowanem pewną grozą pięknem. Wobec tych tworów zbiorowej potęgi pojedyńczy człowiek czuje się równie marnym i słabym, jak wobec łańcuchów gór, fal oceanu, lub ryczących wód wodospadów.
Zrozumiałem patrząc na nie, że tu tkwi ziarno swoistego, amerykańskiego stylu i szukałem go w innych dziełach sztuki.
Przebłyski jej są rozsypane w literaturze amerykańskiej; znajdujemy ją choćby w słynnej powieści „Moby Dick“ Mellville’a a nawet już w fantastycznych obra-