Strona:Wacław Sieroszewski - Polowanie na reny.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czono go na łańcuchach za ogon do dzioba statku, który mocno chyląc się na bok pod ciężarem zdobyczy, ruszył wśród ciemnych, ryczących bałwanów ku niewidzialnemu lądowi.
Jakim cudem umiał kapitan znaleźć drogę w tych taczających się wodach, koło raf i skalistych wysepek, w ciemnościach bez majaków i morskich latarni? — to pozostało dla mnie tajemnicą...
Stojąc na mostku kapitana, wpatrywałem się w huczące otchłanie, które znowu wściekle na nas napadły, jakby mszcząc się za zabrane im dziecię. Biały kadłub tego dziecięcia tak wielkiego, że gdyby stanął na ogonie, z łatwością zajrzałby na drugie piętro, wlókł się obok statku, mało co mniejszego. Wyglądaliśmy, jak mała, czarna