Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rzali się w strumieniach, płynących po pokładzie, inni dzikie wyprawiali tańce i wyli hulaszcze śpiewy do wtóru rechocących na niebie piorunów. Ale wszyscy przedewszystkiem pili, łykali, pochłaniali rozwartemi szeroko ustami strugi błogosławionego żywiołu, siekące z nieba, ściekające grubemi strugami z krawędzi dachów, z ław, z burtowego obszycia.
Z trudem udało się Beniowskiemu skłonić kilkunastu rozsądniejszych, by schwytali w beczki i naczynia choć małą część opadów.
— Rychło minie!... Nie widzicie, już ustaje!... Śpieszcie się! — wołał.
Istotnie nawałnica przeszła, jak przyszła, ucichły niebawem uchodzące wdal Oceanu grzmoty, zgasły za widnokręgiem błyskawice. Odświeżyło się cokolwiek powietrze, powierzchnia morza jednakże pozostała nieruchoma, jak dawniej, a słaby wietrzyk, który wydął na króciuchną chwilę namokłe żagle, zamarł wpół tchnienia.
We wszystkich jednak wstąpiła otucha, mieli wodę i byli pewni, że nieszczęścia ich zbliżają się ku końcowi.
Nie rozwiewał tych złudzeń Beniowski, choć sam, wspominając opowiadania starych marynarzy oraz czytane opisy podróży, mniej miał tej pewności.
Nazajutrz wstało słoneczne i upalne rano, jak wczoraj, jak przedwczoraj, jak od tygodnia. Nieruchome morze gięło się długiemi, płaskiemi falami, które nie płyną a w miejscu dygocą, niby