Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Widzisz! jak mało mi ufasz!?
— Ach, nie to! Ludzie nawet silni często ustępują pokusom, mylą się!... Bałam się, Maurycy... i... wciąż się... boję... o moje... marzenie... o moje jedyne w życiu... Nic mi już nie zostało... — urwała wstydliwie i pochyliła głowę, aby ukryć nabiegające pod rzęsy łzy. Ale wnet podniosła ją, zaczęła głosem pełnym stanowczości i zapału: — Bo widzisz, gdybyśmy tu zostali, gdybyś został tym tam wielkorządcą, a ci wszyscy grubjańscy majtkowie twoimi wasalami i zaczęli rządzić ludźmi i osadami, które dostaliby w poddaństwo, to co stałoby się z wolnością, dla której przecie uciekliśmy?... Czyż można założyć kolonję, gdzie panuje wolność, równość, sprawiedliwość, mając w rozporządzeniu swem niewolników?... Nawet najlepsi zwolna staliby się tyranami, podobnymi do tych, od których uciekliśmy...
— Sam o tem myślałem. Choć, czy nie przypuszczasz, że starałbym się o złagodzenie tutejszych obyczajów pod memi rządami!?
— Nie wątpię, jednak... lepiej uciekajmy!...
— Zresztą to już postanowione i dla wielu innych względów... Lecz znowu boli mię, że tak mi mało ufasz!
Spojrzała nań tak smutno a tkliwie, że oczy zaszły mu nagle łzami. Powstał i, pochyliwszy się, chciał ją ucałować, lecz odwróciła usta i szepnęła, podstawiając policzek:
— Jeszcze się ode mnie zarazisz moją... złą