Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/283

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Beniowski się zgodził!... Nie takie mu się rzeczy śnią, jak tutejsze panowanie!...
— Co przed czasem o tem mówić!... odrzekł politycznie Sybajew i odciągnął towarzysza za łokieć w inną stronę.
O trzeciej po północy oddział, nie czekając na Huapę, ruszył dalej, aby skorzystać z chłodu nocy.
Nie lubili strzelcy tych pochodów, kiedy to wszystko tonęło w czarności, a przed nimi ino niewyraźnie bielała droga, a nad nimi gorzał obce, nieznane gwiazdy. Ściskali tak szeregi, że kolanami trącali nieledwie kolana sąsiadów. Wsłuchiwali się pilnie w hasła straży krajowych, naśladujących ptasie przekrzyki. Szły one przodem oraz krążyły wśród zarośli po bokach.
W ciszy głębokiej dudniały kopyta koni i niewidzialny kurz utrudniał oddech, ślepił i bez tego mało widzące oczy. To też świt zawsze witano radośnie.
Cóż dopiero, gdy w różowem świetle zorzy zabłękitniało nagle ogromne zwierciadło jeziora, chłodno połyskujące w lesistych brzegach, a obok zabielała wioska.
Wioska okazała się pusta; po rozrzuconych w pośpiechu rzeczach, naczyniach i sprzętach domowych poznał Beniowski, że musiała to być już sadyba nieprzyjacielska, co Hiszpan, rozpytawszy się przewodników, potwierdził. Swoje więc warty rozstawił Beniowski gęściej i z nakazem wielkiej baczności. A ponieważ postanowił