Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ubita droga... Po bokach migają weselne widma drzew w srebrnych zbroicach... Po drodze mkną jak widmo w zimowych tumanach sanki... Gędżbią uprzęże... Gniade konie, osędziałe i zapołniałe zlekka ponoszą... Ledwie zdoła lejce utrzymać... Już wloką saneczki nie na postronkach uprzęży, lecz na jego rękach...
»Puść pan!... Po co pan je wstrzymuje?!« — szepcze swawolny, miły głos... »Będzie źle panno Stefanio, będzie źle!... Proszę potem ze strachu nie krzyczeć!...
»Niema obawy!...« Ech!... Impet biegu... śnieżna kurzawa... wyrzucone kopytami grudy lodowe tną im twarze, miotą się jak burza gradowa w oczy i usta, spierają oddech... Dziewczyna chwyta go znagla za rękę i przyciska się doń, aby nie wypaść jak z procy z polatujących niby jaskółka saneczek...
»Ach jeszcze, jeszcze!...«

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Nowe wołanie dozorcy... Szybkie, liczne kroki, niezwykły ruch za węgłem więzienia ocuciły Zarembę. Na wpół przytomny, chwiejąc się, poszedł w stronę wyglądającego na dziedziniec strażnika.
— Co się stało?... — spytał głosem obudzonego człowieka.
Dozorca poskoczył ku niemu, wstrzymał