Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

listych krzewów wynurzała się śmiejąca twarz kobieca w słomkowym kapeluszu, zsuniętym na tył głowy. Rwała pełnemi rękami rubinowe grona i niosła je do równie rubinowych ust. Stefan krzewy gwałtownie rozgarnął i zanurzył się w nich. Milczeli. Jedynie na dnie parowu szemrał dźwięcznie maluchny, niewidzialny strumyczek.
— Mam wrażenie, że jestem na wakacyach i że siedzę w malinach...
— Oo! — mruknął współczująco Stefan... — Pewnie pani była psotna!
— Nie tyle psotna, co łakoma. Opychałam się owocami i nigdy nie jadłam obiadu. Mama rozpaczała, że stale nie mam apetytu, zmuszała mię pić rumianki, tysiączniki, bobowniki i inne gorycze... A nie mogłam jej powiedzieć przyczyny, gdyż w naszej wsi stale grasowały rozmaite epidemie i owoców nam nie dadawano... Ale dość! Niech pan wychodzi, bo przecież musimy wracać. Zapomniał pan, co? Chciałabym jeszcze kwiatów narwać!...
— A herbata?! Bez herbaty z miejsca się nie ruszę.
— Właśnie, wiem o tem. Dlatego niech pan rozpali ogień i robi, co do niego należy, skoro pan gospodarzy, a ja tymczasem pójdę na łąkę... Dobrze?!
— Ano dobrze! Chociaż chciało by się wa-