Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lec nieustannie stukał trybami po młócinach, gniotąc ocalałe, kanciaste kłosy, obijając z plewy i ości złotawe ziarno jęczmienia, grubym wiankiem rozsypane na steczce.
Stefan zacierał ręce, Boksan podśpiewywał; robota szła wesoło i sporo.
Rychło pół nieba zapłonęło od złoto-kraśnej zorzy, zalśniły biało śniegi i bielsze od nich obłoki. Błękitne niebiosa odeszły w niedościgłą dal.
Przed obiadem zgarnęli suty omłót w wielką kupę i nałożyli nową ściółkę snopów.
Dzień zbiegł niepostrzeżenie. A gdy wieczorna zagasła zorza i znów zaskrzyły się w powietrznych, mierzchnących głębinach ławice gwiazd, wrócili do domu znużeni, gawędząc wesoło o plonach, o omłocie, o tem jak sypie zboże...
Znowu wieczorem pochylona u ogniska Zofia łatała odzież a obok Stefan wstawiał w grabiach wyłamane przy robocie zęby... Ogień syczał i parskał, szemrała poruszana przy pracy odzież, pozatem — cicho było w jurcie.
— Mów, mów cokolwiek!... — szepnęła nagle Zofia.
Ale Stefan mówić nie był w stanie, zwrócił do żony stężałą od zmęczenia i senności twarz... Uśmiechnął się tylko.