Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

był ukrył przed zimnem i szczeknął krótko radośnie...
Gwiazdy stały jeszcze wysoko w niemierzchnącej gloryi. Mroźne tumany nocne leżały bez ruchu nad śniegami. Kamienna cisza wypełniała mroczne, jakby sadzą przesypane powietrze. Dźwięki ludzkiej pracy: skrzyp rozsuwanych żerdzi, stuk kopyt końskich, kucie żelaza o twardy lód przerębli — nikły, głuchły w nich, jak niknie w ogromnem, pustem zamczysku samotne ćwierkanie przemarzłego świerszcza.
Dopiero, gdy słup ognia i krwawego dymu wyleciał wierzchem komina i oblał czerwoną łuną poblizkie śniegi, raźniej się zrobiło Stefanowi na duszy. Wdarł się po drągu na szczyt sterty, zrzucił widłami poszycie ze starej słomy i szumnie począł miotać plenne snopy na lodowy tok.
Wkrótce ukazał się na dole Boksan i nim zbladło niebo ułożyli ze snopów wielkie koło na drożynie z plewy, porozcinali sierpami powrósła snopów, roztrzęśli zlekka ich słomę i wtoczyli ciężki walec na ten pomost zbożowy.
W sam czas było na śniadanie.
Zofia już na nich czekała. Z przyjemnością zrzucili przemarzłą wierzchnią odzież i rozsiedli się w nagrzanej i jasno oświetlonej