Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dlatego wszyscy powinni to robić... Wtedy będzie dobrze, wtedy znikną...
— To nigdy nie nastąpi!... Ludzie nie są aniołami! Zadużo od nich wymagasz!... — krytykowali jego suślą utopię.
Pili herbatę, trzymając spodeczki grzecznie na trzech palcach i głośno gryźli cukier sami podobni do susłów.
U okna Zofia do późnego zmiarzchu wertowała bibułę i nawet potem u kominka czytała dalej przy rażącym blasku ognia. Daremnie Stefan wzdychał i wołał na nią, żeby się rozbierała. Usnął nagle i nie czuł, kiedy legła koło niego... Obudził go jej płacz...
— Co ci jest?... Chora jesteś?...
— Ty nie masz wyobrażenia, co się tam dzieje! — Noc nieprzebrana, noc przemocy!... My tu wieczność spędzimy... życie całe!...
— Więc cóż, więc cóż!... Zawsze przecie będziemy razem!... — powtarzał bezmyślnie.
Pieścił ją, scałowywał łzy z wilgotnych policzków, z drżących długich rzęs, z rozchylonych chłodnych warg, aż uspokoiła się i ucichła wstrząsana krótkiem jeno dziecinnem chlipaniem. Trzymał rękę swą na bijącem jej sercu, okalał ramieniem jej śliczne toczone biodra ale przytulić się nie śmiał.
Kiedy myślała, że śpi wysunęła się nieznacznie z jego objęć i zarzuciła ręce pod głowę.