Strona:Wacław Sieroszewski - Kulisi.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   47   —

kitną otchłań, podobną do nieba i zlaną z niebem. Zrozumieli, że są u kresu włóczęgi, i padli na kolana z wyciągniętemi rękami:
— Morze.
Droga, po której szli, nikła w labiryncie wielkiego miasta, otoczonego rozległemi przedmieściami. Na rzece, która wpadała do morza pod miastem, dostrzegli bracia wśród statków krajowych po raz pierwszy cudzoziemskie «ogniem ziejące smoki wodne». Poruszały się z hałasem, bałwaniąc wokoło wodę. Inne stały spokojnie u brzegu, przywiązane grubemi linami, a roje robotników ładowały do ich wnętrza towary. Takiego gwaru i ruchu na ulicach jeszcze bracia nie spotkali w swojej wędrówce.
— Tutaj na pewno znajdzie się robota dla dwóch ludzi! — powiedzieli sobie wesoło.
Zdziwili się ogromnie i nawet rozgniewali się, gdy usłyszeli odmowną odpowiedź od pierwszej gromady ładowników, do których podeszli.
— Jakto?! Przecie tu morze!...
— Więc cóż?... Dużo tu włóczy się takich... Prócz tego widać po was, żeście dawno nie jedli...
— Nie jedliśmy dawno, i dlatego należy się nam pierwszeństwo. Nie obawiajcie się: mój brat Szan-si jest bardzo mocny!
— Niech podje przedtem... Niech sobie podje... — żartował przedsiębiorca.
Dzień cały chodzili bracia po mieście, szukając zajęcia i jadła. Ale i to nadmorskie miasto okazało się nielepsze od poprzednich. Poznali wkrótce dokładnie brudne, cuchnące jego zaułki i obejrzeli zda-