Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Oho!... Strzelają!... — zawołał chłopak wesoło, zaskakując za piany wody.
Czuł się bezpieczny. Stanął na złomie i obejrzał się za siebie na ogromny wyłom pieczary, gdzie na dolinę, usłaną skalnem rumowiskiem, rzucała purpurową łunę zorza wieczorna. Kryjąc się za zrębami głazów i skał od kul zbójników, wygrażających mu pięściami z tamtego brzegu wodospadu, przemknął się Tomek szczęśliwie na próg pieczary i ruszył na dolinę, aby poszukać spokojnego noclegu.
Głazy, złomy, skały. Szare, zielonawą pleśnią powleczone, czarnemi i siwemi mchami porosłe, rdzawo-żółtemi porostami poplamione. Całe morze kamieni. Pięła się ich ciżba pod niebo; właziła na wysokie przełęcze, jak stado nieprzejrzane owiec, wpełzała pod zębate turnie. Nigdzie drzewka, nigdzie łączki zielonej. Wszystko podeptały, stratowały zwały kamienne. Ledwie tu i ówdzie krył się między dwoma złomami krzaczek kosodrzewiny, albo kępka trawki wytryskała ze szpary. Nikłe to, krzywe, blade, jakby nastraszone, tuliło się do ziemi i pełzało, chowając przed straszliwym wichrem gałązki we wgłębieniach i dołkach ziemi.
Poznał Tomek po przejmujących podmu-