Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tomek zdjął cuhę, worek, ładunki i broń, oddał je jednemu z chłopców do pilnowania, podpiął sprzączki pasa, obmacał się, czy mu co nie sterczy, nie wisi, o co mógłby się zaczepić, koniec sznura z tyłu do pasa przywiązał i zanurzył się pod płachtę lecącej wody. Zakryły go natychmiast frendzle bryzg i kłaki piany; stracili go z oczu towarzysze i tylko po ruchu i szarpaniu sznura domyślali się, że śmiałek posuwa się naprzód. Po kwadransie sznur się mocno naciągnął, wtedy zrozumieli, że trzeba puszczać belkę, gdyż o wołaniu wśród piekielnego ryku odmętów nikt nawet nie pomyślał. Do tego ryku już się zresztą przyzwyczaili i dość zgrabnie puszczali belkę za sznurem, przyciskając ją do skały. Raz tylko zaczepiła się im o jakiś występ, ale Tomek rychło zawadę usunął. Gdy belka legła kolcami w gniazdach i Tomek, przeszedłszy po niej, zjawił się znów wśród towarzyszy, chcieli wrzasnąć „wiwat!“
Ledwie zdążył ich wstrzymać.
— Co wy robicie?! A skąd wy wiecie, że tu gdzie za węgłem nie stoi ich wartownik?... Może on nas nie widzi, jak my jego, ale nas usłyszy... Teraz, chłopcy, znowu sobie podjedzcie