Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

poczynku powtarzali to samo, a koło starego karczmiska to takiej narobili strzelaniny, że o mało nie zwabili strażnika. Widzieli zdala, jak wyjechał z wioski na drogę i nos, węsząc, obracał na wszystkie strony. Ale w porę skryli się w gęstwinie.
Na podgórzu już mniej strzelać mogli. Trzeba się było wystrzegać zbójników, żeby nie wywiedzieli się zawczasu i nie przygotowali zadobrze na ich spotkanie. A gdy weszli w góry, w jary i skalne złomy, wielu humor straciło, gdyż pierwszy raz widzieli takie wysokości i w głowie im się kręciło. Rychło jednak przyzwyczaili się, tembardziej, że Tomek prowadził ich tu bardzo powoli, wysuwając się wciąż naprzód na zwiady, albo wysyłając Franka, który w lot wszystko pojął i nauczył się doskonale.
U okien zbójnickich narysował Tomek Frankowi na papierku cały plan: gdzie prowadzi gzemsem skały dróżka do pieczary, jak zdołu poznać, gdzie wejście do niej, gdzie zbójnicy stawiają swe warty i jak ich się wystrzegać. Poczem podzielił chłopców na dwa oddziały, codzielniejszych i silniejszych wziął ze sobą, a resztę oddał Frankowi.