Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w zbójnickiem ubraniu, cofnął się trochę w głąb i udał, że poprawia pytle.
— Słuchaj, Franek, mam ważny intreres. Chciałbym z tobą pogadać na osobności!... — zaczął prosto i szczerze Tomek, nie zważając na dąsy młynarczyka.
— Tutaj nikogo niema. Ojciec pojechał do miasteczka, a matka w izbie obiad gotuje... Możesz gadać!...
Tomek był tak zmęczony, że choć go Franek nie prosił, przysiadł na worku mąki i zdjął ze spoconego czoła kapelusz. Cały młyn dygotał od roboty. Za ścianą szumiała woda, spadając z wysokiego upustu na wielkie koło. Trzeszczały pod podłogą obracając się grube osiska, klekotały, chwytając się zębami, tryby, kamienne żarna szurgotały, wirując jak wściekłe, a poniżej nich głucho bełkotały pytle, siejąc zmieloną mąkę. Biały pył zbożowy wznosił się wokoło w powietrzu, jak mgła.
Zanim Tomek zebrał myśli i opamiętał się w tym turkocie, minęła dobra chwilka, Franek czekał ciekawie.
— Czego ty, chłopcze, na mnie się gniewasz? Przecieżmy swoi, przecieżeśmy razem rośli? — spytał nagle Tomek.