Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mknął się nocą, jak złodziej, i wstyd mu było czegoś i straszno.
— Jak nic nie wskóram, to pójdę w świat, gdzie mnie oczy poniosą, do sinego morza!... Albo jeszcze i za morze!... Zatracę się wśród ludzkiego mrowiska, będę pracował, aż swojego dopnę... Ale królewnę tymczasem zbójniki sprzedadzą!... Oj, dolo moja!
Wśród kamienistych dolin, pustych i zachmurzonych, na zimnym wietrze smętek i strapienie dokuczały mu jeszcze gorzej. Z niechęcią myślał o długiej drodze po ostrych głazach. Przezwyciężył się jednak.
— Cóż robić!... Muszę dojść raz jeszcze do wiatru północnego, bo bez tego nie będę wiedział, kto winien!... Powie mi!... Dlaczegoby miał nie powiedzieć?... Rozważywszy sprawiedliwie, dotychczas był dla mnie bardzo dobry. Za lichą garść mąki dał mi takie śliczne podarunki... A że się zepsuły, to niewiadomo, kto tu zawinił?... Może ja?... Przyznam się, wszystko mu opowiem, jak na spowiedzi, niech sądzi!... Czy aby mnie do siebie dopuści?! W tem rzecz!...
Gdy po wielu wysiłkach, zbiedzony i smutny stanął nareszcie u lodowych zrębów wąwozu