Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kózka, o dziwo, znów uderzyła kopytkiem i wytoczył się z pod niego z brzękiem nowy, złoty dukat.
— Aha, więc codzień po dukacie! Dobre i to!... A zczasem to może się ją przyzwyczai dawać i więcej!... Przecież kura z początku co drugi dzień jajo znosi, a potem codzień! Wtedy nazbieram dużo-dużo pieniędzy, wykupię królewnę od zbójów! — rozważał radośnie.
Wesoło podśpiewując, gnał przed sobą kózkę znaną drogą wśród osypisk i skalnych rumowisk. Szła posłusznie, czasem sobie ziółko zgryzła mimochodem, albo skubnęła trawkę na zboczu.
Żadnego nie miał z nią kłopotu.
Dopiero w wąwozie pod zbójnickiemi oknami, gdy zaczął przenikliwie gwizdać na królewnę i wykrzykiwać, gdyż długo się nie pokazywała, spłoszyła się kózka, wyskoczyła z gęstwiny nad potok i stanęła, becząc, wysoko na szpicu skały, jak szyldwach. Zląkł się Tomek, że go wyda przed zbójnickiemi strażami, już chciał biec, żeby ją napowrót do lasu napędzić, gdy wtem usłyszał ciche kroki za sobą i zbyrczenie okuć ciupagowych po kamieniach. Przywarował więc jak martwy w chróstach i nasłu-