Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie zbawisz ty jej, nie zbawisz!? Słaby jesteś, głupi jesteś!... — zahuczał znowu.
— Jakże ją mogę zbawić, miłościwy wietrze!... Muszę przedtem sam się utrwalić, wzmocnić, wzbogacić!... A to tak z pustemi rękami jakże na zbójników pójdę... Bez pomocy nie pójdę!... A sąsiedzi teraz mają mnie za byle co, nawet powiadają, żem rozum postradał... Kto takiego posłucha, takiemu uwierzy!? Powinniście mnie wspomóc, żebym sam oparcie miał i ludziom mógł gębę zatkać!
Zakiwał wiatr północny głową, aż zadrżały nawisłe na górach lawiny.
— Dobrze. Tylko dużo nie gadaj, bo tego nie lubię! Weź tam z półeczki, gdzie córki mojej zabawki, biały obrusik!... Żebyś nie potrzebował po karczmach się włóczyć!... Wynoś się, bo dłużej już nie mogę wstrzymać oddechu!...
— Obrusik?... A cóż ja z tą szmatą zrobię? — pytał frasobliwie Tomek.
— „Obrus, obrus, ty się rozłóż!...“ powiedz, a zo-baczy-sz-ssz-szsz!... zoo-ba-czczczy-szszsz! — zasyczał wiatr, z trudnością wstrzymując rozdęte policzki.
Tomek widział, że to nie żarty, że wiatr północny istotnie gniewać się zaczyna, schwycił