Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ła niego, coraz to błyskając w ciemnościach zielonawemi ślepiami. Paliwa miał mało, choć wszystko wokoło zeskubał, zebrał na ognisko.
— Nic nie poradzi!... Trzeba leźć na drzewo!... — postanowił.
Wybrał gałąź co smolniejszą i, machając nią jak pochodnią, poszedł szukać jakiej poręcznej, rosochatej sosny. Wilki wciąż szły za nim. Bał się wprost leźć na drzewo, żeby go za nogi nie ściągnęły, więc przedtem mały ogień opodal rozniecił i dopiero w jego blasku wgramolił się po grubym pnisku na górę i siadł na wielkiej rososze, jak na koniu. Kołysało go tu, kołysało, jak na morzu. Korona sosny chyliła się to w tę, to drugą stronę, jakby się ot-ot ułamać miała. Skrzypiały sękate gałęzie, jęczał pień, szumiała targana wichrem czupryna igliwia. Zewsząd leciał łoskot, poświst, sypały się szyszki i sęczki... Siedział Tomek na gałęzi niby na rozbujanej szalenie huśtawce, ledwie żywy ze strachu, że się wszystko razem z nim ułamie i zwali wprost w paszczę wilczysków. Ale przyzwyczaił się rychło, spostrzegł, że sosna, choć skrzypi, jednak jest mocna, pasem się do konara przywiązał i niedługo zdrzemnął się.
I śniło mu się, że go matula kołysze, a siwy