Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i usunęła się w kąt. Nie poszła z nimi i nikt jej już nie śmiał zapraszać.
— A co? Bał się! — szepnął z uśmiechem Prąd, przymrużył oko i wskazał głowę Grzegorza, który szedł pierwszy z siekierą na ramieniu.
— Bał się!... Powiadam ci!... O, bo on czuje, że ja dla kobiet jestem jak Tatar...
— Bajesz! — rozśmiała się Anka, zarumieniona i szczęśliwa.
Szli przez moczary, przez zarośla wikliny, jeszcze bezlistnej, ale już obwieszonej srebrnemi kiściami kwiatów. Byterchaj szła na końcu i śpiewała jak ptaszek i nie minęła żadnej kałuży, żeby się nie przejrzeć, nie sprawdzić, że istotnie ma na plecach brudny gałgan, w jaki zamiast koszuliny, ubrali ją starsi. Kaczki, które już rozbiły się na pary, raz po raz wylatywały im z pod nóg, białe, już ciemniejące kuropatwy zrywały się z krakaniem z krzaków, gdzie objadały młode pączki i siadały na czubkach wysokich modrzewi. Wiatr ciepły wiał im w twarze, niósł po niebie białe, puszyste chmury, kołysał drzewa i spędzał komary. Pożółkłe przeszłoroczne oczerety smętnie szeleściły w jego podmuchach, jakby skarżąc się, że nie mogą się znowu zazielenić, że zduszą je wkrótce młode, tryskające z dołu pokolenia.
Zieloność blada i przejrzysta, jak mgła, złota