Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

głębin grzejącą się u brzegów rybę, potem spłoszyć ją nagle, pewny, że uciekając na oślep, nie uniknie zasadzki. Udało mu się wybornie. Gdy pływali po osaczonem miejscu z wielkim hałasem, śpiewaniem i pluskiem, widzieli z daleka jak raz po raz nużają się i toną brzozowe pływaki sieci i woda tam burzy. Połów okazał się nadspodziewanie obfity. Wkrótce łódka zadudniła od uderzeń ogonów ogromnych szczupaków, wydobytych z wody; potwory otwierały szeroko zębate paszczęki, skwapliwie szukając, coby przed śmiercią ukąsić. Ale Byterchaj ani myślała włożyć tam palca. Płaskie, srebrno-łuskie ryby z piwnemi oczami, rzucały się z miejsca na miejsce całem ciałem, jakby wstrząsane w rzeszocie talary. Jedną z nich Prąd dłużej w ręku zatrzymał.
— Patrz Byterchaj... Ta ryba, jak my... Od tej ryby choroba nasza pochodzi... — rzekł i podał dziewczynce rybę pociętą bliznami, poranioną, z napuchniętemi tarczami głowy, jak u trędowatych. Ryba słabo trzepotała się w ręku dziecka i złowrogo patrzyła w twarz jego ziemi, mętnemi oczami...
— Puszczę ją, Prądzie... Żal mi jej...
— Nie puszczaj, nie puszczaj!... Ją trzeba na brzeg wynieść i w ziemi zakopać...
— Żal mi jej... — szeptała Byterchaj.
— A jakże. Ona nas zgubiła. Gdy taką rybę