Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   33   —

lat!... Z tobą nie zginiemy!... — powtarzał mu w chwilach rozczulenia.
A zdarzało się to dość często, gdyż płaskich baryłeczek podróżnych z wódką wzięto spory zapas.
Pogoda sprzyjała, dnie były złote, słoneczne, a noce szafirowe, gwiaździste i mroźne. Psy i sanie lekko mknęły po stwardniałym, ubitym wiatrami, zeszklonym przez słońce i mróz nocny śniegu.
Droga z początku wiodła po lodzie rzeki Bystrej. Urwiste, porosłe lasami brzegi malowniczo załamywały się na wysokich przylądkach, tworząc ciemne skały i osypiska, obrzeżone na złomach rąbkami śniegów. Z poza nich wyglądały tajemniczo mleczno-białe, wysokie i zębate łańcuchy gór. Zorze świtu i zachodu malowały je cudną, mierzchliwą purpurą, a jasny dzień dziergał złotem, omglonem tęczową śreżogą promieni, rozszczepianych w kryształkach szronu, w perełkach lodu.
Nocowano w kamczackich osiedlach, gdzie znajdowano zawczasu przygotowane jurty, ogrzane sutym ogniem, wymiecione, wyczyszczone, upiększone futrzanemi wzorzystemi dywanami. Przyjmowali ich tam uniżenie kamczaccy „taju“, ubrani w cenne futra, padając na twarz i ofiarując im wyborne ryby wędzone, mrożone, gotowane, moc dziczyzny, jarząbków, kuropatw, zajęcy, dzikich i swojskich renów... Wszyscy tedy byli syci i weseli, i ludzie i psy...