Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.




XLIII.

Pochmurny, dżdżysty poranek nie sprzyjał podniesieniu uczuć wśród niewyspanych, zmęczonych wygnańców.
Wstawali ze snu leniwo, jakby przygnębieni wspomnieniem tego, co się stało, i rozmyślaniem o tem, co ich czeka. Wolno porządkowali zmiętą w czasie spoczynku odzież i umywali się kolejno na ganeczku. Tymczasem kucharze przyrządzali strawę u suto płonącego ogniska, a kolejni wartownicy szykowali swą broń i ładownice.
Dusze jednak wszystkich były nazewnątrz, wsłuchane w najmniejszy dźwięk, przedzierający się przez szum łopocącego na wietrze lasu, przebijający się przez plusk i szmer pluchoty.
— Trzeba ich czemś zająć!... — szepnął Beniowski do Chruszczowa, oglądając chmurne twarze spiskowców. — Czy wszystko gotowe do drogi?
— Ach, tak! Wczoraj jeszcze powiązaliśmy węzły!...
— Każ Baturinowi, żeby ich przemustrował!...