Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   147   —

— Do turmy!... Wszystkich do min! Batoga? mi wybiję ja im te zakazane amory!... Rab nędzny śmiał targnąć się zuchwale na osobę mej córki!... Niedługo po moją głowę sięgną!... Ho, ho! Jedziemy zaraz!... Czernych, każ podawać sanie!... — szumiał Niłow i nogą stół od siebie odepchnął, aż upadły na nim z brzękiem kieliszki i flasze.
Z żałością patrzeli biesiadnicy na lejące się trunki, na niedojedzone na misach mięsiwa, słodycze i placki, lecz słowem nie odważali się sprzeciwić rozgniewanemu naczelnikowi. Jeno niewiasty pośpieszyły z pomocą naczelnikowej, podnoszącej wywrócone szkła.
— Czyby nie lepiej jednak doprawdy załatwienie tej sprawy powierzyć na razie Beniowskiemu? — zauważył ostrożnie sekretarz. — On jest starostą wygnańców, ich bezpośrednim naczelnikiem, on odpowiada za ich prowadzenie się... Można będzie potem śledztwo urządzić, dociec kto tam zawinił i winnych ukarać, ale teraz niech jedzie Beniowski!... Poco mamy zaraz wszyscy dla jednego niewolnika się niepokoić... Zbyt wiele o sobie mniemać zaczną!...
— Nie jedź, Auguście!... Ojcze, nie puszczaj go!... — krzyknęła Nastazja. — Chcą go zgubić, ukochany mój! Widzę to!...
— Dlaczego gubić!?... Poco takie brzydkie podejrzenia!?... My mu damy rozkaz na piśmie... — wtrącił sekretarz.