Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jestem. Ale się nie zgadzam. Niech idzie Odesskij!...
— Poco ja?... Pan żartuje?... Ja tego nie potrzebuję robić... Oni nie będą mnie słuchać!...
— Dlaczego nie mają słuchać!? Zmusi ich pan do tego, jako przedstawiciel wszystkich!...
— Nie, nie!... Lepiej niech idzie kto inny!...
— Bez żartów, Wojnart!... Idź, dowiedz się co to wszystko znaczy; wytłumacz, że my tu się podusimy w tej ciasnocie i zaduchu... Ten żyd tego nie zrobi... Srogie tutaj władze... Nie możemy im posłać przedstawiciela z takim nosem... — szeptał Wujcio.
— No i kolacja?... Nic w ustach nie mieliśmy od rana!...
— Tak, tak!... Pomyśl o kolacji Wojnart, przedewszystkiem!...
— O czem chcesz pomyśl, byle jeść!... Umieramy z głodu!...
Wojnart dał się wkońcu namówić i wszczął pertraktacje z początku z klucznikiem, a potem ze starszym.
Ten mu potwierdził, że ich niedługo przeprowadzą na barkę i dlatego wyznaczono im lokal trochę ciasny i niezupełnie czysty...
— Zmiłuj się pan!... On jest strasznie brudny i tak ciasny, że ruszać się nie można!...
Gruby klucznik poważnie pokiwał głową:
— Przepełnienie, wszędzie przepełnienie!... Im dalej na Wschód, tem ciaśniej!... Chwalcie Boga, że płyniecie wodą, a nie jedziecie koleją!...