Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Domostwo rozwarło swą gardziel i łysnęło pochodniami. Gromada ciemnych postaci wysypała się zeń i śród bezładnych okrzyków otoczyła Emilję. Emilja przemówiła. Płomienie pochodni zwarły się, skupiły.
Juljuszowi serce zamarło. Nie pojmował, nie rozumiał, dlaczego, a czuł, że ta ciemna gromada wszystkie jego pragnienia chce pogrześć, że chce mu ją odebrać, zagarnąć na wieki...
Giwi Żemaytiay! Giwi Ewmilja, grafianka!
Bryczka pochyliła się. Hrabianka siadła znów przy nim. Konie zawróciły... Wicher teraz wprost po twarzy go smagał. W oddali raz jeszcze zabrzmiały okrzyki, a zresztą noc, noc przepastna i monotonny, grobowy skowyt wichru. A potem ząb, wskroś przejmujący i łzawe echo zabłąkanego głosiku Marysi Raszanowiczówny.
Rubaszny śmiech Półnosa wyrwał Juljusza tym współsennym obrazom.
— Cha-Cha! A toż dobrodziej trzydniówkę myśli odprawiać! Więc nie przeszkadzam! Śpij dobrodziej zdrów.
Grużewski zawstydził się.
— Proszę wybaczyć, duchem wstaję.
— Co do wstawania, to dobrodzieja nie namawiam, lepiej przeleżeć jeszcze.
Juljusz, nie zważając na radę Półnosa, dźwignął się raźno, lecz w tejże samej chwili ból suchy, drętki poraził mu mięśnie w lewem ramieniu i rzucił go na wezgłowie.
— A widzisz, dobrodziej! a widzisz! Trza wywczasu. Nic ważnego. Cyrulik z raz jeszcze dobrodzieja opatrzy i będzie prawie. Przymawiałem dobrodziejowi, aby dla rozczmychania. W obojczyk cię lignął. Kto? Juści koń.